Malenkowicz

Gdy pieklo zamarzlo

Drewniane ściany chaty trzeszczały, jak gdyby miały się zaraz zawalić. Piec parowy stojący idealnie w centrum izby operował na pełnych obrotach.

Dwie kołdry, koc z owczej skóry, gruba, obszyta futrem kurtka i spodnie…

Wszystko na nic…

Ciągle zimno.

Ile to już trwało? Dzień? Dwa? Godzinę? Tydzień?

Na niebie wieczny mrok nie pozwalał określić upływającego czasu. Ale czy czas miał jeszcze jakiekolwiek znaczenie?

Donośny dźwięk syreny wyrwał go z marazmu. Pora odebrać kolejne racje żywnościowe. Wyskoczył spod kocy i założył ekstra warstwę ubrań na siebie. Spojrzał na termometr.

Temperatura na zewnątrz -90C.

„Może ja tu po prostu zostanę i umrę? Po co się męczyć? Po co walczyć?”

Świat który znał, dawno minął. Zielone lasy, trawa, kolory jesieni,… To wszystko było tak odległym wspomnieniem, że czasami zastanawiał się, czy mu się to czasem tylko nie przyśniło.

Wejście do domu było zbudowane z wewnętrznych drzwi obitych skórami zwierząt dla ciepła i wyeliminowania przeciągu, małego przedsionka mieszczącego jedną osobę i drugich, właściwych drzwi wyjściowych.

Wychodząc spojrzał tylko na jej zdjęcie. Ostatnia pamiątka po latach gorącej miłości. Czy chciałby, by była teraz z nim? Czy raczej on chciałby mieć więcej odwagi, by znaleźć się już po jej stronie?

Nie!

Nie chciał, by musiała przechodzić z nim przez piekło wiecznej zimy. Nie chciał, by cierpiała razem z nim w tym klimacie, w czternastogodzinnej zmianie w pracy, siedem dni w tygodniu.

Zamknął za sobą drzwi w przedsionku, zaciągnął maskę na twarz i założył gogle. Gdy tylko otworzył drzwi na zewnątrz, czuł jak każda nawet najdrobniejsza wilgoć na jego skórze zamienia się w lód.

Dwa domy prosto, skręt w lewo, trzy domy prosto na plac i po drugiej stronie placu była kantyna wydająca racje. Nie było kolejki. Paczki przygotowane na przetrwanie dwóch dni były popakowane i każdy musiał jedynie przekazać swój kupon na racje. Zgubiłeś kupon? Niczyj interes! Znajdź go, wróć za dwa dni lub licz na dobre serce pracowników i brak strażników dookoła. Racje były skąpe i gdyby rozmiar nie był problemem samym w sobie to jedzenie było „wzbogacone” trocinami z tartaku by zwiększyć objętość i na dłużej zapchać brzuchy. Nikt nie miał odwagi protestować. Groziła za to banicja a kultyści byli bezwzględni w czasie burz.

Gdy zamknął za sobą drzwi i zdjął na chwilę maskę, odetchnął z ulgą. Droga około stu metrów była nie lada wyczynem. Wszyscy dyskutowali o tym, kiedy skończy się ta burza, ale każda grupka miała inny pogląd na sprawę. Nie chciał nawet tego słuchać. „Skończy się to się skończy”.

Podszedł do lady, sięgnął do kieszeni i zamarł…

„Gdzie jest mój kupon?!” Wykrzyczał na całe gardło.

Wszystkie rozmowy ucichły. Na plecach czuł wzrok kilkudziesięciu oczu. Oczu zbyt zmęczonych, by kazać mu się uspokoić, ale też oczu na tyle obudzonych, by zaciekawić się obrotem sprawy.

„Nie masz kuponu? Zrób miejsce dla innych!” Krzyknął strażnik zza lady.

Starał się wytłumaczyć. Oczy jego zapełniły się łzami. Nie jadł nic już wystarczająco długo, by łatwo stracić resztki godności. Padł na kolana i zaczął błagać „Zostawiłem w domu! Na następną zbiórkę przyniosę oba! Obiecuję! Dajcie mi choć resztek! Błagam!” Krzyczał, choć nikt nie chciał słuchać.

„Ostatnia szansa!” krzyknął kultysta obsługujący ladę, ale zapłakany nawet go nie usłyszał! Został spoliczkowany.

Następnie wszystko działo się tak szybko… „Banicja” wykrzyczano mu w twarz. Nie zdążył zaprotestować. Był w szoku. Strażnik wykręcił mu ręce i wyprowadził z kantyny.

Gdy byli na zewnątrz krzyknął do swoich kolegów by wyprowadzili go poza osadę i pchnął go w ich stronę.

Szybko odskoczył na bok. Zobaczył duży klucz francuski oparty o jedną z podpór generatora i postanowił się bronić.

Podbiegł do niego, chwycił go i zaczął wymachiwać nim w stronę strażników. Ci odskoczyli, by uniknąć ciosu, przez co z pełnym impetem uderzył w zmarzniętą rurę podtrzymującą generator.

Głośny skrzekot przykuł uwagę wszystkich.

Coś się poluzowało!

Reaktor zaczął przechylać się w ich stronę. Strażnicy uciekli, ale on pozostał.

Oczy znów mu się zeszkliły, uśmiechnął się i wyszeptał:

„Dziś cię wreszcie znów zobaczę” 

Pogodzony ze swoim losem czekał, aż generator zawali się na niego.

Nie czuł strachu, nie czuł gniewu.

Zamknął oczy i widział swoją ukochaną, czekającą na niego z koszem pełnym warzyw, uśmiechniętą od ucha do ucha.

Wtem silne uderzenie wyrwało go z błogostanu. Przeleciał kilka metrów i runął na ziemię wraz ze swoim napastnikiem, który w ostatniej chwili „ocalił” go od śmierci pod piecem.

„Ty kurwiu! Jak mogłeś!” Rzucił się na niego z pięściami.

Bił bez opamiętania!

Bił i płakał!

Jego wybawiciel nie miał szans na ochronę, choćby na zasłonięcie się przed ciosami. Przyjął je wszystkie, aż uszło z niego życie.

Wstał szybko i zszokowany rozejrzał się dookoła. Miasto pogrążyło się w anarchii. Chaos ogarnął ulicę, kultyści nie panowali nad niczym i sami zaczęli plądrować domy i kantynę z żywności. Dzieci płakały gdzieś w oddali, ludzie krzyczeli, słychać było odgłosy walki. Płonące węgle z generatora podpaliły drewniane ulice i ogień szybko się rozprzestrzeniał.

Wtem kobiecy płacz wyrwał go z transu. To żona jego wybawiciela opłakiwała swojego ukochanego.

„Co ja zrobiłem!” pomyślał i zamknął się w sobie.

Dotarło do niego, że to już jest koniec. Przez jeden kupon, przez jeden atak paniki pogrążył wszystkich.

Udał się w stronę swojego domu powoli rozbierając się z warstw ciuchów które miał na sobie.

Chciał odejść, chciał znów ją zobaczyć. Ból… Nie myślał o nim i go nie czuł.

Gdy dotarł pod swoją izbę czuł się już wyziębiony.

Nie przejął się nawet że jego dom został już splądrowany.

Na szczęście zdjęcia nikt nie ruszył. Nie miało wartości dla nikogo poza nim.

Podniósł je i oczyścił.

Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale brakło mu tchu więc tylko je pocałował i wziął w objęcia.

Chaos na zewnątrz nie milknął.

Położył się do łóżka senny i zmarznięty.

Wiatr poruszał drzwiami jego domu.

Spojrzał na zdjęcie po raz ostatni.

Miłość dodała mu odwagi.

Przestał czuć zimno.

Zamknął oczy i przywitał swoją ukochaną. 

O autorze

Młody Rotterdamczyk, na co dzień cicha woda.

Piszę od 13-stego roku życia. Od tej pory prowadziłem kilka blogów, eksperymentowałem z gatunkami, środkami przekazu, zapisałem kilkanaście notesów i zeszytów opowiadaniami, listami, rozprawami, przeczytałem setki książek, które były inspiracją dla kolejnych godzin przy biurku z długopisem.

Gdy wszedłem w dorosłe życie, obowiązki, zawirowania i jego tempo gdzieś wypchnęło mnie z flow. Przestałem czytać książki, pisać. Odłożyłem pasję na półkę i próbowałem się „realizować” w innych dziedzinach.

Ta strona jest niejako moją próbą powrotu do pisania. Chcę by była ona zbiorem (według mnie) najlepszych moich tekstów i fragmentów książki którą piszę.

Gdy nie bawię się w pisarza jestem zwyczajnym człowiekiem. Staram się być dobrym dla innych i spędzić swoje lata robiąc to co kocham z tymi których kocham.